poniedziałek, 12 października 2015

środa, 7 stycznia 2015

Pudrowe pastylki i inne takie...

                         Są miejsca, które pamiętam z dzieciństwa. Mają dla mnie bajkowy wręcz wymiar. Pielęgnuję w pamięci, wrażenia jakie we mnie wywoływały, tajemniczość jaką w nich dostrzegałam, historie jakie układały się w mojej małej głowie.
                         Zapomniany i zaniedbany Nowy Port... pamiętam go z lat siedemdziesiątych, kiedy jako dziecko chodziłam do przedszkola na ul. Gronkiewicza  (dzisiejsza ul. Strajku Dokerów). Codziennie rano, w pospiechu, odbywałam tą sama drogę, z domu dziadków przy Placu Demokratów (obecnie Pl. Ks.Gustkowicza), ul.Wolności i pomniejszymi uliczkami, "ciągnięta" za rękę i dzielnie tuptająca, krótkimi trzy i czteroletnimi nóżkami.
                         Fascynował mnie kamienny,ułożony w łukowaty wzór rybiej łuski bruk (ile mozolnej pracy trzeba było wykonać, aby powstała taka długa ulica), piękne stare kamienice bogato zdobione rzeźbami i kolumnami, niskie domki, których okna stykały się z ziemią, do których wnętrza mógł zajrzeć każdy przechodzień. Mijałyśmy po drodze "domek" szewca, przy którym musiałam, po prostu, musiałam, zatrzymać się, żeby rzucić okiem na ustawione na wystawie małe, kunsztowne pantofelki ...prawdziwe pantofelki z bajki o Kopciuszku ;-). Potem biegłyśmy dalej .
                       W nagrodę za pośpiech, w sklepie spożywczym na rogu ul. Wolności i Władysława IV, mama kupowała mi dwadzieścia deko pudrowych, owocowych pastylek. W sklepie pachniało mlekiem i twarogiem. Sprzedawczyni w fikuśniej opasce na głowie, zagarniała delikatne pastylki wprost z kartonu, do zwiniętego naprędce, rożka z szarego, sztywnego papieru.
Pastylki rozpuszczały się wolno na języku, miały kwaskowo-oranżadowy smak i piękne, pastelowe kolory. Ach! Były też "szczypaki"- cudne, kwaśne lizaki, w strukturze których, podczas lizania robiły się mikro-dziurki i to one właśnie szczypały w język.
                       Każdy mijany dom - dla mnie dziewczynki, mieszkającej w szarym, prostopadłościanie betonowego bloku - miał swoją tajemnicę. Był zakotwiczony w historii...historii opowiadanej słodko-pleśniowym zapachem piwnicy, wyblakniętymi szyldami starych sklepów, fikuśnymi gięciami kutych ogrodzeń - pokrywanych kolejnymi warstwami farby. Wyobrażałam sobie, że ludzie, którzy mieszkają w tych domach, pamiętają, muszą !,  pamiętać "jakieś" odległe, niezwykłe czasy, w których to miejsce, było u szczytu swojej świetności. Było portem, do którego zawijali żądni przygód, awanturniczy marynarze, w którym mieszkali bogaci armatorzy i kupcy...
                  "Zakręt pięciu gwizdków", Stara Zajezdnia, Park Jordanowski, Kościół Morski...ulica Floriańska, ciemne i przytłaczające budynki z czerwonej cegły na ul. Na Zaspę, Stare Koszary... te wszystkie miejsca opustoszały i podupadły... Ludzie, którzy zaludniali to miejsce, w czasach mego dzieciństwa  - zniknęli. Oni temu miejscu nadawali życie. Pozostali ludzie, którzy mam wrażenie nie tyle chcą, co muszą tu mieszkać.
                    Odnowiony Plac ks.Gustkowicza, w sąsiedztwie bloków z nieremontowanymi od lat (czasami sześćdziesiątych) klatkami, rzędy ochydnych, blaszanych garaży, dziurawe ulice, zapuszczone podwórka... Czytałam wiele o inicjatywach, związanych z rewitalizacją Nowego Portu - zmiany cieszą, ale są nikłe. Jest z pewnością, garstka ludzi, którzy chcieliby coś zmienić, ale to, mam wrażenie, bardzo niewielka garstka. Nie ma pomysłu na to miejsce...
                 Marzyłoby się, aby Nowy Port wyglądał jak nadmorskie, szwedzkie czy norweskie osady. Z wypielęgnowanymi do szaleństwa, fasadami drewnianych domków, z przejrzystymi taflami, wypolerowanych szyb, z trawą przyciętą z perfekcyjną precyzją. To robią mieszkańcy, każdy dba o swój mały, osobisty świat, w zgodzie, z ogólnie przyjętą,  przez wspólnotę estetyką.

                  Wrócę do Nowego Portu jeszcze wiele razy - bo szczerze, kocham to miejsce, wbrew powszechnej opinii, że to bardzo nieciekawa dzielnica. W poszukiwaniu tajemnic, które kryją detale kamienicowych fasad, stare nagrobki na cmentarzu, kamienny bruk...szukając miejsc, o których pisze w swojej książce  Max Kiesewetter, szukając miejsc, które poruszały moja wyobraźnię w dzieciństwie.                  










środa, 10 grudnia 2014

Na rozgrzewkę :-)! Tarta czekoladowo-imbirowa z czerwonymi gruszkami


         Bardzo lubię późnojesienne, sobotnie poranki.  Z wielką przyjemnością wstaję z łóżka, choć za oknem szarówka. Opatulam się ciepło i wychodzę mroźne powietrze.
         Ubiegła sobota upłynęła pod hasłem " spacer po gdańskich zaułkach".  Wyciągnęłam J., choć strasznie narzekał, że na takim mrozie (właściwie mrozku :-1st.to nie żaden mróz), nie chce się wyciągać rąk z kieszeni, a co dopiero robić zdjęcia.
Zdeptaliśmy motławskie nabrzeże, aż po Ołowiankę. "Zawinęliśmy" do TEKSTYLIÓW, na rozgrzewającą "tygrysową" herbatkę ... a w drodze do, zahaczyliśmy o gdańską halę owocowo-warzywną.
         Na jednym ze straganów zobaczyłam, poukładane  w równą piramidę, czerwone gruszki.
Urzekły mnie swoim kolorem. Kupiłam, spróbowałam... późne gruszki znacznie różnią się od letnich. Są twarde i chrupkie, zdecydowanie mniej soczyste - świetnie nadają się do wypieków - bo nie zamieniają się w bezkształtną masę...i upiekłam czekoladowo - imbirową tartę z czerwonymi gruszkami.  Pyszności!!!



  




Jest prosta w wykonaniu, przepięknie wygląda i fantastyczne rozgrzewa dzięki połączeniu aromatycznego imbiru i gorzkiej czekolady.

PRZEPIS 

Na ciasto :

1 kostka schłodzonego masła
2 szklanki mąki
2 żółtka
3/4 szklanki cukru

3 łyżki ciemnego kakao

Na masę :

3 gruszki
2cm korzeń imbiru
2 kwiatki goździka
11/2 tabliczki czekolady gorzkiej
4 żółtka
3łyżki mąki ziemniaczanej
1/2 szkl.cukru pudru
1łyżeczka ekstraktu z wanilii / ziarenka z 1/2 laski wanilii
350ml mleka

Jak przygotowujemy :

Siekamy masło z cukrem i żółtkami, stopniowo dodajemy mąkę (wymieszaną z kakao) , gdy połączą się w ziarenka wielkości ryżu, wyrabiamy dłonią na jednolita masę. Pakujemy w folię spożywczą i wkładamy na półgodziny do zamrażalnika.
Obieramy i wydrążamy gniazda nasienne z gruszek. Umieszczamy w garnku, zalewamy wodą (ma lekko przykrywać owoce) i gotujemy z goździkami i obranym korzeniem imbiru . Owoce mają być tylko trochę zmiękczone. W tym samym czasie rozpuszczamy w kąpieli wodnej czekoladę.
Wyciągamy z zamrażalnika schłodzone ciasto. Wałkujemy, rozprowadzamy w foremce i nakłuwamy widelcem. Pieczemy w 180st.C przez 20 minut 
W makutrze ucieramy żółtka z cukrem i wanilią  na białą, puszysta masę łączymy ze skrobią ziemniaczaną. Dolewamy, powoli mieszając ciepłe mleko. Gdy składniki połączą się przelewamy masę budyniową do garnuszka i podgrzewamy na wolnym ogniu aż do zgęstnienia.
Studzimy masę,  a następnie łączymy ją z rozpuszczoną czekoladą, chłodzimy przez ok. godzinę.
Na upieczonym blacie układamy odsączone i pokrojone w półksiężyce gruszki, na owoce kładziemy czekoladową masę, wierzch zdobimy "mazajkami" z rozpuszczonej czekolady.

  


piątek, 21 listopada 2014

PORA DYNIOWA

          Październik i listopad to pora dyniowa. We wszystkich czasopismach, na wszystkich blogach (i tych kulinarnych i wnętrzarskich   i fotograficznych też ;-)) pełno jet dyni. W kwiaciarniach, kawiarniach i fitness clubach... wszędzie!
Jak się okazuje wszyscy dynię kochają, uwielbiają, przerabiają na wszystkie możliwe sposoby - od tradycyjnych lampionów z strasznymi twarzami, przez zupy, marynaty, kluski i ciasta.
Cóż dynia ...owoc bardzo estetyczny. I tak go do tej pory, przyznam szczerze, traktowałam.
Gdy nadchodziła ich pora, pojawiały się dynie, w mojej kuchni, jako dekoracja.  Robiłam, również, na życzenie moich synów, lampiony... ale szczerze przyznaję nigdy nie przerabiałam jej w celach spożywczych - choć oczywiście uwielbiam pestki dyniowe i stosuję w zasadzie do wszystkiego.

        Zachęcona przepięknymi zdjęciami dyniowych przysmaków i osaczona ochami i achami na temat ich smaku - postanowiłam spróbować.  Uwielbiam kluski - więc będą kluski. Sięgnęłam po przepis Agnieszki Maciąg (Uroda Życia, nr 1, listopad 2014, str.208) , zapewne przywieziony z włoskich wojaży, bo nosi nazwę :" gnocchetti di zucca" - kluseczki z dyni...  z masłem klarowanym;-).
        Już samo kupowanie dyni było przeżyciem wspaniałym... pękate, jasnopomarańczowe, o gładkiej skórce, poukładane w wysoką piramidę. Wybierałam, głaskałam, przekładałam z ręki do ręki. Nie chciałam kupić zbyt wielkiej - bo to tylko na próbę - a nuż nie zasmakuje i co wtedy?  Wybrałam niewielką, dwukilogramową "bańkę".
Przez całe dwa dni była piękną dekoracją - dziś nadszedł jej czas.

          Przekroiłam dynię na pół (wg. przepisu potrzebne jest 900g), obrałam ze skóry i pokroiłam w nieregularną kostkę.






Skropiłam delikatnie oliwą z oliwek i wstawiłam do nagrzanego do 180stopni piekarnika.
Dynia piekła się ok.30-40 minut. Pachniała bosko!






      Lekko przestudzoną, połączyłam z ugotowanymi ziemniakami ( 5sztuk) i rozgniotłam. Do zimnej masy dodałam rozkłócone jajo, łyżkę oliwy z oliwek i właściwie prawie pół kilograma mąki ( w przepisie jest 400g) oraz pół łyżeczki, świeżo startej gałki muszkatołowej. Wyrabiałam najpierw drewniana łopatką, potem bezpośrednio ręką. Masa ma piękny lekko pomarańczowy kolor i jest ( to mnie trochę przeraża) dosyć "luźna"  jak na ciasto "kopytkowe".
Ma odpoczywać pod ściereczką przez godzinę.







Tak, jak się spodziewałam, ciasto po godzinnym odpoczynku, było zbyt miękkie, aby uformować
z  niego wałeczek pokroić w klasyczne "kopytka". Zrobiłam więc kluski kładzione ( myślę, że te ze zdjęcia A.Maciąg też były kładzione.), świetnie odklejały się od łyżki, nie rozpadały podczas gotowania. W przepisie zaleca się podawać kluseczki z masłem klarowanym, aromatyzowanym świeżymi listkami szałwi. Niestety, szałwia jest mi niedostępna - aromatyzowałam więc masło bazylią i oregano. Żeby zaostrzyć - dosyć neutralny smak kluseczek - posypałam je pokruszonym kozim serem i (być może to kulinarne świętokradztwo) moją ukochaną rukolą.



Koniec końców, debiut dyniowy uważam za udany. Pozostała jeszcze druga połowa dyniowej głowy...może tym razem spróbuję tarty , a może lepsza będzie zupa - krem...?


  

piątek, 31 października 2014

16.03 2014 LIZBONA -


              Nie byłam przygotowana do tej wycieczki. Nie wertowałam przewodników, nie szukałam ciekawostek w blogach podróżniczych. Pojechaliśmy do Lizbony na półmaraton, zwiedzanie miało być  " przy okazji".
             Zamieszkaliśmy w  położonym w sercu Alfamy hoteliku - apartamentowcu. Z niesamowitym wewnętrznym patio, o ścianach pomalowanych graffiti. Z okna naszego apartamentu rozciągała się panorama "schodzącego" ku brzegowi rzeki, starego miasta. Krzywe budynki o drewnianych okiennicach , odpadający tynk, suszące się na linkach kolorowe płachty prania, gdzieniegdzie czerwona pelargonia w glinianej donicy. Tag spowity  poranną mgłą, przebijaną promieniami wiosennego słońca... ten widok sprawił, że zapomniałam o zatęchłym smrodzie wąskich uliczek, którymi błądziliśmy poprzedniego wieczora .
            Tak dzień po dniu, krok po kroku dałam się uwieść Lizbonie. Powoli błądząc stromymi uliczkami, odpoczywając na placach i placykach. Robiłam zdjęcia żółtym tramwajom, suszącemu się praniu , azulejos, układającym się w sceny z chlubnej historii Portugalii. Patrzyłam na poruszających się niespiesznie mieszkańców. Chłonęłam miasto. Piłam pyszną kawę, niesamowite białe Porto, skosztowałam babeczek z Belem...







       Lizbona jest przesycona historią, mury opuszczonych kamienic, bruki, bramy, okiennice ... szyldy ... to sprawia, że miasto i jego mieszkańcy maja w sobie jakąś taką...melancholię. Są pogodzeni z przemijaniem, powoli cieszą się każdą chwilą... żyją. Są dumni z tego, że są Portugalczykami, są dumni ze swej wielkiej historii - choć wiedzą, że to świetność, która nie powróci - jednak to ona ich zbudowała - takich jakimi są.
Szerokie koryto Tagu, ujarzmione zabudowaniami portowymi i wlewające się w bezkresne wody Atlantyku...malutkie łupinki żaglówek sunących po wodzie, wylegujący się na  nadbrzeżnych ławkach kloszardzi... monumentalny most 25kwietnia - ostanie spojrzenie na kolorowe domy miasta "przyklejonego" do skalistej góry.


        Na pewno tu wrócę...:-)
  







poniedziałek, 2 czerwca 2014

NIE LUBIĘ PONIEDZIAŁKU ...

Nie lubię poniedziałków.
czas inaczej płynie.
nie-leniwie
nie-szybko
jakoś tak samotnie
bardziej
przez porównanie z
piątkiem sobotą czy niedzielą

wtorek jest inny
łatwiej się budzi, o poranku
działa sprawnie
niesie na fali przez
środę i czwartek

piątek ...piątek
nerwowo chichocząc
nie kończy zadań
spieszy się
na drinka, tańce, do kina

sobota jak letni zielony
sorbet z limonki
wydrapujesz go łyżeczką
ciągle nie masz dość
kwaśny  słodki
chropowaty













piątek, 29 listopada 2013

05.11.2013 WALENCJA

   

               Walencja przywitała nas słonecznym porankiem. Szerokie, jaskrawe promienie wciskały się przez szczeliny nie do końca spuszczonej rolety, rozszczepiały się tęczowo, na krążących swobodnie drobinkach kurzu… Obudziły nas skuteczniej niż jakikolwiek budzik .
              Opustoszały bulwar nadmorski. Ciche i wyludnione restauracyjki. Elegancko nakryte stoliki, czekające z nadzieją na przypadkowych gości. Wysokie, jaskrawe słońce. Skrzypiące na wietrze palmy...a do tego wszystkiego na "dzień dobry" pyszne chocolate con churritos .  Ciepłe "paluchy" z parzonego ciasta, maczane w gęstej, aromatycznej czekoladzie -  ŚNIADANIE MISTRZÓW !